Botaniczna Piątka w Warszawie [relacja]
To był dobry start! Nie udało się wygrać, ale za to udało się zdobyć cenną wiedzę, gdzie się obecnie znajduję z formą. I przede wszystkim – nad czym powinienem obecnie pracować. Drugie miejsce to oczywiście nie porażka, ale – jak na mnie – spory “kopniak” motywacyjny na najbliższe tygodnie.
Dlaczego Botaniczna Piątka i start nordic walking?
Na start w Botanicznej Piątce w podwarszawskim Powsinie zdecydowałem się zupełnie przypadkowo. Gdzieś w kalendarzu zauważyłem to wydarzenie, sprawdziłem termin (ta sobota mi odpowiadała) i godzinę startu. Wszystko się jakoś zgrywało, chociaż taki kolejny start – oprócz odrobiny adrenaliny podczas rywalizacji – nic mi w sumie nie dawał. No może – prawie nic, jak się później okazało.
Dojazd do Powsina
Niby niedaleko ten Powsin i ogród botaniczny od mojego miejsca zamieszkania (około 30 kilometrów), ale przejaz przez całą praktycznie Warszawę nie zawsze zachęca do podejmowania takich “wyzwań”. W sobotę jednak korki są mniej dotkliwe, a wujek Google dobrze i sprawnie prowadzi do celu. Tym razem na zawody zabrałem swój – jakże osobisty – support w postaci Marysi i Monisi 🙂 Wiadomo, zawsze to motywuje, aby zdecydowanie bardziej efektywnie przebierać kijami i walczyć o jak najwyższą lokatę.
W biurze zawodów, przygotowanie do startu
Udało się swobodnie zaparkować niedaleko miejsca startu (za jedyne 7 PLN!). W biurze zawodów nie było kolejki po odbiór pakietu (organizatorzy się postarali i podzielili poszczególne starty na konkretne godziny). Następnie przystąpiłem do krótkiej rozgrzewki i zapoznania z trasą. Sama trasa wyznaczona była alejkami, także wiedziałem, że bez gumowych stopek na kijach się nie obejdzie. Ogólnie rzecz biorąc, to ucieszyłem się z takiego profilu trasy, ponieważ większość swoich treningów wykonuję na twardych nawierzchniach. “Może być dzisiaj szybko” – pomyślałem.
Kilka słów o samej trasie. Trochę się zestresowałem, ponieważ rozgrzewając się przed startem i obchodząc poszczególne fragementy trasy zacząłem się poważnie zastanawiać, jak ona biegnie. Ciężko było się zorientować, czy ustawione pachołki zachęcają do tego, żeby skręcić w lewo, czy może pognać prosto. Szukałem jakiś większych oznaczeń, żeby je zapamiętać i się nie pomylić. Ogólnie zawsze mam problem z orientacją w terenie, więc nieznajomość trasy jest jednym z większych stresogennych czynników dla mnie. “Jakoś to MOŻE będzie” – pomyślałem i… ruszyłem się ustawiać na linii startu.
Odliczanie i start!
Wystartowaliśmy prawie że punktualnie (i to mi się podoba!). Na samym początku na prowadzenie wyrwała się jakaś kobieta. Poprowadziła kilkadziesiąt metrów i przesunęła się na dalszą pozycję. Od samego początku ruszyłem żwawo. Szło mi się jednak źle – gubiłem rytm, nie mogłem złapać luzu w swoich ruchach. Technicznie też nie czułem – o zgrozo! – że wszystko idzie mi tak, jakby chciał. W żaden sposób nie naruszałem zasad ścigania, ale podświadomie czułem, że “idę brzydko”. Było po prostu nerwowo na tych pierwszych setkach metrów. Potem zrobiło się i luźniej, i spokojniej.
Rywalizcja do samego końca
Od samego początku ramię w ramię szedł ze mną jeszcze jeden zawodnik, którego nie “zarejestrowałem” na linii startu. “Spoko, niech idzie, zobaczymy, ile jest w stanie wytrzymać”. Skracając po trosze ten wątek – wytrzymał do samego końca ^^
Do pokonania mieliśmy w sumie 3 pętle. Po pierwszej z nich zorientowałem się, że idący ze mną zawodnik raczej nie będzie odpuszczał i pasuje mu narzucone tempo. Czasami próbowałem podkręcać rywalizację, ale za każdym razem nie udawało mi się nabrać dystansu. Szliśmy ramię w ramię. Jakoś specjalnie mi to nie przeszkadzało. Był nawet moment, że pomyślałem sobie, że to bardzo dobrze – będę mógł mocniej pójść ostatni kilometr i sprawdzić, jak mocny jestem pod tym kątem i jakim dysponuje odejściem.
Co do mojego konkurenta, z którym – jak się później okazało – miałem już okazję porywalizować – nie mogłem mieć zastrzeżeń. Nasza rywalizacja była czysta, jego technika marszu bardzo dobra. Był to dla mnie bardzo dobry znak, ponieważ zdecydowanie wolę rywalizować do końca z takimi zawodnikami – uczciwymi, o poprawnej technice nordic walking, niż pseudo-kijkarzami, którzy markują pracę rąk z kijami albo zmierzają “truchcikiem” do mety. Tfu!
Ostatni kilometr
Zabrakło mi pary chyba na jakieś 500-600 metrów do mety. W pewnym momencie nie byłem w stanie odpowiedzieć na atak rywala, który zaczął mi uciekać. Próbowałem podkręcić tempo, ale mi się to wcale nie udawało. Czułem, że nie mam po prostu z czego czerpać, jest za ciężko. Zdałem sobie sprawę, że zwyczajnie nie mam kondycji do takich rwań tempa, dawania od siebie czegoś jeszcze. Nie czułem się tragicznie, ale też miałem świadomość, że bardzo ciężko będzie wygrać ten pojedynek. Nie odpuszczałem, szedłem swoim tempem, ale też nie “piłowałem” się do upadłego. Nie miało to po prostu sensu. Tym razem mój przeciwnik był po prostu lepszy i musiałem się z tym pogodzić.
Do mety dotarłem z wynikiem 32:25 (pełne wyniki Botanicznej 5 w Warszawie – nordic walking).
(Drugie) miejsce o którym będę (długo) myślał
Kiedyś, tak wysokie miejsce na podium, brałbym w ciemno. Teraz – chcę więcej. A w tym przypadku oznacza to, że trzeba dążyć do momentu, kiedy to rywale z zawodów będą widzieć moje plecy, nie na odwrót. Taki start był mi potrzebny nie tylko do tego, aby zdać sobie sprawę, jak bardzo zapuściłem się kondycyjnie (i że muszę czasem do treningu włączyć też klasyczne bieganie). Dzięki niemu, kiedy nie chce mi się z rana wstawać na trening, zadaję sobie szybkie pytanie: “Czy chcesz być znowu drugi?”. Nie, nie chcę. Dlatego przecieram szybko oczy i cisnę dalej 🙂
7,286 wszystkie wyświetlenia, 1 wyświetelenia dzisiaj
Najnowsze komentarze